Nie tak dawno miałem okazję przedrzeć się przez wrogie zastępy w dalekowschodnich klimatach 9 Monkeys of Shaolin. Rosyjska propozycja podzieliła graczy, a ja znalazłem się w grupie, która bawiła się całkiem dobrze. Ciężko jednak było nie poczuć niedosytu, gdy nieźle rozwijająca się przygoda kończyła się po zaledwie kilku godzinach. Apetyt na przyzwoitego beat’em upa miałem więc całkiem spory, stąd ogłoszenie daty przenośnego portu Shing! przyjąłem z wielkim entuzjazmem. Azję zamieniamy tu na prawdziwy kalejdoskop miejscówek, a zanim odłożymy konsolkę gierka zdąży nas nieźle przeczołgać. Zapraszam niżej po szczegóły!

Swojska mordoklepka
W Shing! pokierujemy niesamowicie sympatyczną gromadką. Między członkami zgranego zespołu możemy swobodnie się przemieszczać i prawdopodobnie będziemy to robić często. Niedyspozycja aktualnie używanej postaci skutkuje bowiem koniecznością zmiany bohatera, a o zbicie paska energii życiowej tutaj nietrudno. Podczas dosyć długiej, jak na standardy gatunku, rozgrywki zdążymy więc zakolegować się z większością wojowników i posmakować unikalnych rodzajów oręża oraz stylów walki. Wprowadza to pewne urozmaicenie do dość schematycznej walki, gdzie przez większość czasu przewija się ledwie kilka rodzajów przeciwników. Inaczej sprawa wygląda na koniec każdego poziomu, które wieńczy emocjonująca batalia z na ogół wielkim jak stodoła szefem.
Obok trzonu zabawy autorzy pokusili się o drobne urozmaicenia. Przede wszystkim jesteśmy zachęcani do wczucia się w relacje między prowadzoną ferajną. Podczas przemierzania lokacji pojawiają się momenty relaksu, gdzie ekipa w pełnym składzie ma możliwość wymiany kilku słów. Jest zabawnie, bo nie obejdzie się bez rozczulającego dogryzania sobie nawzajem. Shing! daje wyraźnie do zrozumienia, że nie jest sztampową mordoklepką i w całej tej sieczce oferuje sporo głębi oraz fajnego humoru. Drugim wyróżnikiem są proste zagadki środowiskowe, a wachlarz atrakcji zamykają wyzwania. Jak widać jest co robić, co w parze z dość wyśrubowanym poziomem trudności może zapewnić zajęcie na kilka wieczorów.

Po pierwsze – nie frustruj!
Pierwsze odpalenie Shing! zmusiło mnie do rozejrzenia się za lupą. Toż to kompletnie tych literek nie widać! Problem występuje jednak wyłącznie podczas przeglądania menu, w czasie rozgrywki właściwej wielkość czcionki wydaje się optymalna. Podobnie jak sterowanie, które nie męczy palców, nawet mimo bardzo intensywnych zmagań. Na ekranie potrafi się dziać sporo, czasami nawet zbyt wiele. Mając mały ekran zdominowany przez sylwetki wrogów oraz niepożądane przeszkadzajki przez nich generowane nie trudno się pogubić. Wątku nie stracą jednak zwolennicy polskich wersji językowych, bo napisy w rodzimym języku są obecne i prezentują zacny poziom!
Było dużo pochwał, czas nieco wyważyć obraz sytuacji. Oprawa Shing! ma swoje momenty, a różnorodne miejscówki kuszą bogactwem barw. Całość jednak oparta jest na dość prostych elementach i nie zawsze cieszy oko. Jak dla mnie nie byłby to jakiś większy problem, jednak mimo przeciętnej grafiki konsolka Nintendo czasami nie wyrabia. Drobne chrupnięcia towarzyszyły mi mniej więcej od połowy gry, ale pod koniec polska produkcja pokazuje swoje najgorsze oblicze. Wszechobecny chaos pogłębia kulejąca optymalizacja, której mój Switch Lite kilkukrotnie podziękował i grzecznie wywalił do dashboarda. Studio Mass Creation obiecało jednak na premierę patcha, który być może załagodzi nieco opisane bolączki.

Shing! – werdykt
Sporo humoru, sympatyczni bohaterowie oraz pokaźna ilość zawartości – oto cechy Shing!, obok których ciężko przejść obojętnie. Sama jakość wersji na Nintendo Switch pozostawia trochę do życzenia, szczególnie pod koniec zabawy. Myślę jednak, że warto wybaczyć drobne niedoskonałości, aby zanurzyć się przez dłuższą chwilę w polskiej siekanko-nawalance.
Zrzuty ekranu: SwitchLite.pl
Kopię do testów dostarczył wydawca – Mass Creation