Jak może wyglądać ultymatywna degradacja w życiu zawodowym? Bohater, w którego wcielamy się w Killer Frequency zdaje się znać odpowiedź na to pytanie. W bliżej nieokreślonych okolicznościach zamienił wielomilionowe audytorium na pracę w lokalnej rozgłośni pewnej zapyziałej mieściny. To może byłoby jeszcze do przełknięcia, gdyby nie nadeszła owa nocna zmiana, stawiająca go w niecodziennej roli. W Gallows Creek zaczynają bowiem dziać się niepokojące rzeczy, a sytuacja wymusza na naszym protegowanym obsługę numeru alarmowego. Zaintrygowani? Oto jak tytuł prezentuje się na Nintendo Switch.

Dziesiątka za pomysł
Zawiązanie fabuły w Killer Frequency potrafi zaskoczyć. Historia okazuje się cięższa niż wynikałoby to z materiałów promocyjnych, choć znajdzie się też miejsce na odrobinę czarnego humoru. Dużą część zabawy spędzimy przy swoim biurku, gdzie prowadzimy audycję radiową: puszczamy muzykę, reklamy i odbieramy telefony od słuchaczy. W czynnościach tych nie jesteśmy na szczęście osamotnieni, a nasza towarzyszka chętnie udzieli nam wszelkich niezbędnych wskazówek. Co jakiś czas rutyna zostaje przerwana przez rozpaczliwą prośbę o pomoc, bo niejako w zastępstwie przyjdzie nam odbierać tego typu zgłoszenia. Oczywiście nie możemy zainterweniować bezpośrednio – samo w sobie byłoby to mało rozsądne, a w dodatku w okolicy krąży seryjny morderca.
Nasza rola w Killer Frequency sprowadza się zatem do innych działań. Dziwnym nasz budynek to prawdziwa skarbnica wskazówek do „obsługi” upiornego miasteczka. Rozmówcy często znajdują się w nieciekawym położeniu, więc nie mając wiele do stracenia ślepo słuchają naszych wskazówek. Jeżeli dobrze przygotujemy się do zdalnej interwencji, to jesteśmy w stanie takich delikwentów uratować. Z kolei przeoczenie ważnych poszlak niemal na pewno zakończy się dla uciśnionych tragicznie. Mimo że wydarzeń nie obserwujemy bezpośrednio to i tak klimat potrafi być gęsty, a nasze błędy namacalne. Gdyby autorzy poprzestali na tej mechanice, to gra byłaby moim zdaniem lepsza. Niestety im dalej w las, tym więcej zagadek środowiskowych, które ani nie są przesadnie odkrywcze.

Bez lupy ani rusz
Sama produkcja jest zdecydowanie warta wypróbowania, jednak pozostała jeszcze kwestia przenośnego portu. Killer Frequency w wersji na Nintendo Switch rozczarowuje przede wszystkim mikroskopijną czcionką, która utrudnia nie tylko czytanie dialogów, ale także tekstu na przedmiotach. W czasie rozgrywki zdecydowanie zbyt mocno musiałem wytężać wzrok i chyba muszę polecić wam próbę chłonięcia informacji ze słuchu. Tym bardziej, że wydawca nie zdecydował się na polską wersję językową. Jeżeli nie znacie angielskiego, to w ogóle nie ma sensu sięgać po ten produkt, bo stracicie naprawdę sporo. Mam też pewne zastrzeżenia do zaproponowanego przez twórców sterowania i ogólnych interakcji w grze, choć to kwestia nabrania wprawy.
Jedną z mocniejszych stron Killer Frequency jest kreacja świata. Wszelkie grafiki, wystrój pomieszczeń, projekt obiektów udały się naprawdę świetnie. Odbioru zdecydowanie nie zepsuje całkiem porządnie wykonana oprawa. Została ona utrzymana w delikatnie komiksowym stylu, choć mimo to pozostaje bardzo nastrojowa. Biorąc pod uwagę całkiem znośne tekstury i trochę fajnych efektów świetlnych myślę, że zdecydowanie nie ma na co narzekać. W dodatku całość śmiga płynnie, więc to po prostu dobrze wykonany kawał kodu.

Killer Frequency – werdykt
Killer Frequency dobrze korzysta z popkulturowej spuścizny i wnosi delikatny powiew świeżości do gatunku przygodówek FPP. Nie mam też większych zastrzeżeń do wersji na Nintendo Switch, choć pamiętajcie, że znajomość angielskiego tutaj wysoce zalecana.
Zrzuty ekranu: SwitchLite.pl
Kopię do testów udostępnił wydawca