Rok dwutysięczny, dzierżę w niewielkich wówczas dłoniach jeden z pierwszych numerów czasopisma CyberMycha. Trójwymiarowa grafika niezmiennie króluje w branży, ale nie u mnie w domu. Stąd też jeszcze większa fascynacja tytułami omawianymi w kolorowej gazetce. Próba uruchomienia jakiegokolwiek dema z płyty zwykle kończyła się srogim niepowodzeniem i nie inaczej było w przypadku Kao the Kangaroo. Miałem jednak okazję zobaczyć tytuł w akcji u kolegi i zdecydowanie zapamiętałem go na długi czas. Z perspektywy czasu nie był z pewnością wybitny, nie kusiło mnie nawet, by po latach nadrobić całą trylogię. Zapowiedź współczesnego restartu serii zadziałała jednak na wyobraźnię, a ograne kilka miesięcy temu demko nastroiło wystarczająco pozytywnie. Sprawdźmy zatem jak wypadł ikoniczny bohater na Nintendo Switch.

Mobilne perypetie Kangura
Dla wielu Kao the Kangaroo to tytuł z komputerowym rodowodem, ale konsolowych inkarnacji tu również nie brakowało. Co więcej sympatyczny torbacz ma już za sobą debiut nawet na handheldach – w przeszłości zawitał na takich platformach jak Game Boy Advance czy PlayStation Portable. Tym razem sytuacja jest jednak nieco inna, bo to pierwsza odsłona głównej serii, którą możemy zabrać do kieszeni równolegle z premierą na dużych sprzętach. To z jednej strony ogromna szansa dla marki, ale też wyzwanie i walka o uwagę graczy rozpieszczanych hitami rodem z Kioto.
Sympatyczny kangur wyzwań się nie boi, więc bez wahania rzuca rękawicę infantylnej ferajnie Nintendo. Podobnie jak złu wszelakiemu już w trakcie rozgrywki właściwej. Pozwolę sobie przemilczeć kwestie fabularne, bo całość trąci sztampą na kilometr. Nie przeszkadza jednak w eksplorowaniu bajecznie zaprojektowanych miejscówek i stopniowym zbliżaniu się do konkluzji przedstawionych wydarzeń.

Ekosystem w pigułce
Dostajemy bardzo bezpiecznie zrealizowaną produkcję. Na początek trochę buszowania w tropikach, łącznie z zabawą ogniem, później wyraźne ochłodzenie klimatu i ostatecznie nieco więcej inwencji twórczej w końcowych etapach. Lokacje startowe dość zgrabnie wprowadzają nas w podstawy rozgrywki i bardzo szybko opanujemy podstawowe ruchy w Kao the Kangaroo. Ciekawiej robi się na kolejnych planszach, gdzie dochodzi manipulacja żywiołami i związane z nią proste zagadki środowiskowe.
Oprócz standardowych poziomów autorzy przygotowali kilka dodatkowych atrakcji. Przede wszystkim utłuczemy kilku szefów, choć starcia te okazują się banalne. Znacznie ciekawiej wypadają fragmenty, gdzie protagonista musi uciekać, co przypomina trochę sekwencje z Crasha. Z przywołanym futrzakiem związany jest jeszcze jeden element – dość wymagające krótkie wyzwania rozmieszczone w obrębie poszczególnych plansz. Zaliczając je możemy liczyć na dodatkowe nagrody, choć to tylko dodatek do dania właściwego i nie wnosi zbyt wiele do Kao the Kangaroo.

Słowo klucz – inspiracja
W Kao the Kangaroo znajdziemy także inne inspiracje. Ciężko nie pomyśleć o grze przez pryzmat Super Mario Odyssey. Mamy tu kilka hubów, z poziomu których zyskujemy dostęp do kolejnych etapów. Te jednak staną przed nami otworem wyłącznie w momencie posiadania odpowiedniej liczby run. By ukończyć grę trzeba zdobyć niemal wszystkie, przynajmniej takie było moje odczucie. Przywołany japoński megahit rozwiązywał kwestię trochę lepiej i udostępniał kolejne fragmenty fabuły przy znacznie mniejszym wysiłku ze strony gracza.
Oczywiście dobrnięcie do finału zabawy nie będzie szczególnie wielkim wyzwaniem, co najwyżej trzeba poświęcić odrobinę czasu, by zaopatrzyć się w brakujące kryształy. Zdecydowaną większość znajdziemy zaliczając poszczególne levele, wręcz będziemy się o nie potykać. Natomiast trochę trudniej dotrzeć do tych rozmieszczonych w hubach, nawet mimo bardzo dużej kompaktowości wspomnianych miejscówek. W zasadzie to największa trudność, jaką stawia przed nami gra, bo już sama rozgrywka nie należy do przesadnie skomplikowanych. Nawet jeżeli permanentnie zginiemy, to po restarcie poziomu wystartujemy z całkiem pokaźnym zapasem żyć i bez problemu zaliczymy planszę za kolejnym podejściem.

Technicznie rzecz biorąc
Sama zabawa, mimo ewidentnych niedoskonałości, trzyma niezły poziom. Można było się tego spodziewać patrząc na materiały przedpremierowe. Zagadką były jednak kwestie techniczne, szczególnie w przypadku portu na Nintendo Switch. Jednak już pierwsze odpalenie Kao the Kangaroo nastrajało bardzo pozytywnie – wszystko odpowiednio przejrzyste, a w minimalistycznym menu zawarto to co trzeba. Między innymi możliwość ustawienia pełnej polskiej wersji językowej. Dla młodszych odbiorców szykuje się prawdziwy dzień dziecka (patrząc na datę premiery – gra słów nieprzypadkowa), stare konie mogą pokombinować z innymi ustawieniami.
Najbardziej zaskoczyła mnie jednak jakość oprawy. Kao the Kangaroo może pochwalić się bardzo ładną grafiką, a na małym ekranie w ruchu wygląda wręcz fenomenalnie. Czepialscy z łatwością dostrzegą cięcia w jakości niektórych tekstur, ale nie mają one najmniejszego znaczenia w cieszeniu się produkcją. Niestety przepych w tej materii potrafi boleśnie odbić się na płynności animacji, szczególnie w końcowych etapach, gdzie dzieje się naprawdę dużo. Osobiście miałem też dość poważny problem z automatycznym zapisem stanu rozgrywki (ręcznego brak) i chcąc nie chcąc wydłużyłem sobie czas zabawy. Poleciało też kilka epitetów. Podejrzewam jednak, że gdy czytacie te słowa pojawiła się już stosowna łatka.

Kao the Kangaroo – werdykt
Dostałem od Kao the Kangaroo więcej niż się spodziewałem, co nie oznacza, że to gra wybitna. Wyceniona na połowę wartości standardowej nowości produkcja dostarcza kilka godzin niezłej zabawy i dba o różnorodność do samego finału. Co więcej port na Nintendo Switch zaskakuje grafiką i jest dostępny w pełnej polskiej wersji językowej. Ostrożnie polecam, mimo napotkanych problemów.
Zrzuty ekranu: SwitchLite.pl
Kopię do testów udostępnił wydawca