Cereza w Krainie Czarów, czyli Bayonetta Origins

Pierwsza część serii Bayonetta osiągnęła status kultowej. Można było w nią nigdy nie zagrać, ale mimowolnie kojarzyło się markę i to raczej jako porządny kawał kodu. Sporym zaskoczeniem dla fanów, niekoniecznie pozytywnym dodajmy, było wydanie kolejnej odsłony wyłącznie na sprzęcie Nintendo. Taka była cena za utrzymanie popularnej wiedźmy wśród żywych, ostatecznie zezwolono jej również na trzeci występ. Zeszłoroczny tytuł został ciepło przyjęty, ja również wspominam go bardzo dobrze. Satysfakcjonujący odbiór nie był jednak wcale taki pewny, biorąc pod uwagę ciągle przedłużający się proces produkcji i mało konkretów w jego trakcie. Kilka tygodni po premierze wydawać się mogło, że o bohaterce nie usłyszymy ponownie zbyt szybko. Jakie zatem musiało być zdziwienie miłośników dzieła PlatinumGames, gdy Nintendo zakomunikowało światu istnienie Bayonetta Origins: Cereza and the Lost Demon.

Bayonetta Origins: Cereza and the Lost Demon

Podejrzana sprawa

W ten sposób niespełna pół roku po premierze „trójki” Cereza miała zaprosić nas na kolejną przygodę z jej udziałem. Data premiery sugerowała, że tytuł powstawał już dłuższy czas, nie było więc mowy o skleceniu czegoś na szybko, tylko po to by skorzystać z aktualnej popularności marki. Z drugiej strony podejrzane, że Nintendo aż tak uwierzyło w moc serii, by niemal jednocześnie dać zielone światło dwóm historiom z uniwersum. W dodatku już pierwsze materiały z Bayonetta Origins: Cereza and the Lost Demon sugerowały znaczące odstępstwo od znanego graczom kanonu i to zarówno pod względem wizualnym, jak i w kwestii rozgrywki właściwej. Tak naprawdę przez długi czas nie wiedziałem czego spodziewać się po tej produkcji, choć oczywiście miałem na nią sporą chrapkę.

Na szczęście Nintendo postanowiło kontynuować swoją politykę względem potencjalnie mniej popularnych tworów i także w tym wypadku doczekaliśmy się wersji demonstracyjnej. Korzystając z okazji postanowiłem własnoręcznie wypróbować Bayonetta Origins: Cereza and the Lost Demon, tym bardziej, że postęp z dema przeniesiemy do pełnej wersji. Ogólnie takie rozwiązanie to żadna nowość w giereczkowym świecie, ale w przypadku giganta z Kioto śmiało uznać to można za ruch dość niecodzienny. Widać, że istniała tu silna potrzeba, by nawet takimi drobnostkami przekonać graczy do tej produkcji. Odpaliłem zatem przygotowany przez twórców fragment, by zanurzyć się w tym magicznym świecie na dobre kilkadziesiąt minut.

Bayonetta Origins: Cereza and the Lost Demon

Dziarska adeptka

Pierwsze wrażenie nie było jednak przesadnie pozytywne. Zdecydowanie nie jestem fanem opowiadania historii przy pomocy statycznych plansz, mimo że są one tu naprawdę uroczo stylizowane. W chłonięciu opowieści pomagają na szczęście nagrane kwestie dialogowe, które ułatwiają przebrnięcie przez kolejne ekrany. Również sam początek zabawy wypadł rozczarowująco – ślamazarność i szczątkowa warstwa wizualna w wątpliwej krasie. Wystarczyło natomiast przemęczyć się dosłownie kilka minut, by diametralnie zmienić zdanie o Bayonetta Origins: Cereza and the Lost Demon. Nagle trafiamy w urocze środowisko, gdzie przyjdzie nam zaznajomić się z podstawami zabawy, przy okazji wykonując kilka prostych prac dla naszej nauczycielki. Wielka szkoda, że ten segment okazał się bardzo krótki, bo jestem sporym entuzjastą wstępów w stylu „przynieś, wynieś, pozamiataj”, tak charakterystycznym dla zachodnich erpegów. Tu jednak stosunkowo szybko przechodzimy do głównego dania, jakim są walka i zagadki środowiskowe.

Cereza co prawda stara się trzymać z boku i bardziej wspiera tytułowego demona. Sam Cheshire (prawda, że piękne puszczenie oka?) to jednak istna maszyna do zabijania i to on będzie nam niejednokrotnie torował dalszą drogę. Autorzy zdecydowali się na rzadko używany patent, gdzie jedna strona konsoli odpowiada za akcje młodej wiedźmy, natomiast druga pozwala poszaleć w skórze demonicznego kompana. Na ogół, bo czasem niemal schowamy przerośniętego zwierza do kieszeni. W każdym razie tylko współpraca umożliwia tu progresję, choć w udostępnionym wycinku wzmożony wysiłek intelektualny nie był konieczny. Niemniej potencjał jest spory i z niecierpliwością czekam, by zweryfikować pomysłowość autorów w dalszych rozdziałach Bayonetta Origins: Cereza and the Lost Demon.

Tym bardziej, że całość przypomina mi świetną przygodę tytułowych braci z Brothers: A Tale of Two Sons. W tym wypadku zależności wydaje się być nawet więcej, do tego dochodzi bezpośrednia walka, czary i pewien mistycyzm. Zapowiada się to wszystko naprawdę dobrze, choć nie spodziewałbym się zbyt długiej opowieści. Demo sugerowało, że zawiera 10% finalnego produktu, więc nie zdziwię się, gdy dostaniemy rozgrywkę na raptem kilka godzin. Dla mnie nie jest to problem, bo lubię skondensowane gry, jednak wielu fanów może kręcić nosem. Osobiście wolę spędzić z Bayonetta Origins: Cereza and the Lost Demon mniej czasu, ale otrzymać konkret zamiast rozwleczonej historii.

Bayonetta Origins: Cereza and the Lost Demon

Steelbook za stówkę, czyli ciemna strona Bayonetta Origins: Cereza and the Lost Demon

Wspominałem już o pewnej magii jaka unosi się wokół Bayonetta Origins: Cereza and the Lost Demon i zdecydowanie pomaga w tym oprawa wizualna. Od razu przypomniało mi się wydane w 2008 roku wznowienie serii Prince of Persia, oczywiście w dużym uproszczeniu. Mam jednak spore zastrzeżenia do jakości użytego tu cell-shadingu, bo wypada on dość przeciętnie na tle innych gier tego typu. O ile grafika ma swój urok i przy oddalonej kamerze prezentuje się nawet nieźle, tak wszelkie zbliżenia nie wyglądają zachęcająco. Zdecydowanie nie jest to poziom najnowszej odsłony Fire Emblem. Nie zmienia to faktu, że chętnie przygarnąłbym jakieś gadżety utrzymane w tym klimacie i niestety trochę się rozczarowałem.

Tym razem Nintendo zrezygnowało ze standardowego zestawu bezpłatnych bzdetów dorzucanych na ogół do zamówień przedpremierowych, a szkoda. Przeglądając jednak dostępne w sieci oferty natrafić można na zestawy ze stylowym steelbookiem. Szkoda tylko, że coś, co miało być dodawane nieodpłatnie nagle sztucznie podbija wartość zamówienia o stówkę. Na szczęście nie wszyscy sprzedawcy mają w sobie gen januszowy, więc po cichu liczę, że i do mnie zawita metalowe pudełko w ramach rozsądnej kwoty.

Zrzuty ekranu: SwitchLite.pl

Tekst powstał w oparciu o demo gry Bayonetta Origins dostępne w eShopie